Kozakiewicz?
To ten od wała – powiecie. I słusznie. A właściwie ten od wałów, bo
wtedy, w 1980 roku na stadionie
olimpijskim w Moskwie, pokazałem go dwukrotnie. Tak naprawdę oba te gesty były
spontaniczną zemstą za gwizdy i wrogość na trybunach. Za oszustwa sędziów
forujących przez całe igrzyska zawodników gospodarzy i za opresyjną atmosferę w
wiosce olimpijskiej. Czymś w rodzaju komunikatu: ,,A gwiżdżcie sobie, ja i tak
jestem najlepszy!” – takimi słowami rozpoczyna swą opowieść
Władysław Kozakiewicz – lekkoatleta, tyczkarz, mistrz olimpijski z Moskwy, wielokrotny
mistrz Polski, zwycięzca wielu mistrzostw Europy.
Ale nim
dotarł do tego miejsca, w którym mógł pomyśleć oraz powiedzieć ,,ja i tak
jestem najlepszy!” musiał przejść bardzo długą, niełatwą drogę, która została
opisana w książce pt. ,,Nie mówcie mi,
jak mam żyć” Michała Pola.
Urodzony w 1953 roku na
Wileńszczyźnie Kozakiewicz, dopiero w 1958 roku wraz z rodziną znalazł się w
Polsce, gdzie przez wiele lat prześladowało go przezwisko ,,Rusek” ze względu
na śpiewny, wschodni akcent. To jednak nie było największym problemem
przyszłego mistrza. Największy, a zarazem najbardziej niebezpieczny wróg
mieszkał w rodzinnym domu.
Tyran-ojciec,
który z błahego powodu, a najczęściej bez żadnej konkretnej przyczyny znęcał
się nad żoną i trójką dzieci. (Najstarsza córka Kozakiewiczów zmarła, bo nie
miał z nią kto pojechać do szpitala – ojciec przez tydzień nie trzeźwiał, a
matka nie miała możliwości, aby dotrzeć do Wilna…). Jak wspomina ,,Kozak”, byli bici za wszystko,
czyli w zasadzie za nic: a to ojciec
wrócił zły z pracy, a to ktoś krzywo siedział na krześle, a to zadanie
było rzekomo niestarannie odrobione… Wspomnienie okrutnego ojca do dzisiaj
wywołuje u niego niepohamowany żal, przypomnienie ciężkich czasów, poczucie
bezsilności. W jednym z wywiadów załamał mu się głos, popłynęły łzy i przyznał,
że podczas pisania książki autor, Michał Pol, po tym, co usłyszał o ojcu
mistrza, przychodził do domu i
potrzebował dwóch dni, żeby znowu ruszyć.
Aż trudno
uwierzyć, że mając despotę w domu, godzinę policyjną ,,od zawsze”, mnóstwo
przemocy i bicia, udało się pokonać wszelkie przeciwności losu, wytrwać w
ciężkich treningach i osiągnąć cel wszystkich sportowców – złoto olimpijskie.
A może – na przekór losowi – to była podświadoma
reakcja, forma terapii, ucieczki od tego, na co nie miało się wpływu, co było
poza zasięgiem chłopca, który niewiele mógł?
Na treningi trafił zupełnie
przypadkowo, odprowadzając starszego brata (Edmund Kozakiewicz - lekkoatleta specjalizujący się w skoku o tyczce i dziesięcioboju, reprezentant kraju, zdobywca
drużynowego Pucharu Europy w dziesięcioboju), któremu nudziło się podczas prawie
12-kilometrowego spaceru na stadion – ojciec nie dawał mu pieniędzy na bilet,
zresztą bardzo długo nie wiedział, czym synowie się zajmują, i poprosił Władka
o towarzystwo. Podczas pierwszego
kontaktu z tyczką przyszły mistrz olimpijski usłyszał, że tyczkarza na pewno z
niego nie będzie… Obserwując brata i
innych tyczkarzy, próbował, próbował, aż trafił na swoje pierwsze zawody… I tak
się zaczęło. Był rok 1968.
Jeszcze dużo
ciężkiej pracy przed nim, a dopiero, jak sam mówi, ,,od momentu, jak ludzie o
mnie usłyszeli, moje życie było przepiękne”.
Na pewno nie od razu usłane różami, ale coraz lepsze i wygodniejsze.
Jednak
nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być lepiej albo gorzej. Gdy spotkał kobietę
swego życia, założył rodzinę, zaczęły układać
się sprawy sportowe, przyszła sława, ale zaczęły się problemy z działaczami.
Czasy PRL-u nie były łatwe nie tylko dla zwykłych, szarych ludzi, ale także dla
sław. Bezpodstawne dyskwalifikacje, wysyłanie na zawody sportowców z mniejszymi
możliwościami, ale większym ułożeniem politycznym, próby szantażu ze strony
działaczy PZPLA spowodowały, że w 1985 roku Kozakiewicz wraz z rodziną wyjechał
z Polski. Miał to być roczny wyjazd, ale nagonka w kraju, fałszywe oskarżenia
spowodowały, że został do dzisiaj w Niemczech,
gdzie pracuje w szkole jako nauczyciel sportu.
Tak w
wielkim skrócie przedstawia się historia jednego z najbardziej rozpoznawalnych
polskich sportowców, spisana przez Michała Pola, opatrzona dziesiątkami zdjęć.
Książka pisana lekko, czyta się ją z przyjemnością, może poza fragmentami
opisującymi horror przemocy domowej, bo wtedy wzruszenie ściska za gardło i łzy
same cisną się do oczu.
Czy warto sięgnąć po ,,Nie mówcie mi, jak mam żyć”?
Oczywiście!
To nie jest sucha autobiografia! To wspaniała opowieść człowieka, który
optymistycznie patrzy na świat, okraszona mnóstwem anegdot, dokładnie opisuje prozę
życia w Polsce w talach 70. i 80. Spotkamy tam nie tylko Władysława
Kozakiewicza, ale także jego wielu przyjaciół i znajomych: Jacka Wszołę,
Władysława Komara i innych. A co najważniejsze, miło spędzimy czas zanurzając
się w atmosferę stadionów, zawodów i spokojnego już życia Mistrza, który kończy
słowami: I wciąż mam w sobie siłę,
energię i wolę, żeby przeć dalej. Jak najdalej.Recenzję pisałam dla DKK Nakło
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz