poniedziałek, 12 maja 2014

Sam wiem, jak mam żyć, czyli o Kozakiewiczu słów wiele...




    

          Kozakiewicz?  To ten od wała – powiecie. I słusznie. A właściwie ten od wałów, bo wtedy,  w 1980 roku na stadionie olimpijskim w Moskwie, pokazałem go dwukrotnie. Tak naprawdę oba te gesty były spontaniczną zemstą za gwizdy i wrogość na trybunach. Za oszustwa sędziów forujących przez całe igrzyska zawodników gospodarzy i za opresyjną atmosferę w wiosce olimpijskiej. Czymś w rodzaju komunikatu: ,,A gwiżdżcie sobie, ja i tak jestem najlepszy!” – takimi słowami rozpoczyna swą opowieść Władysław Kozakiewicz – lekkoatleta, tyczkarz, mistrz olimpijski z Moskwy, wielokrotny mistrz Polski, zwycięzca wielu mistrzostw Europy.
       Ale nim dotarł do tego miejsca, w którym mógł pomyśleć oraz powiedzieć ,,ja i tak jestem najlepszy!” musiał przejść bardzo długą, niełatwą drogę, która została opisana w książce pt. ,,Nie mówcie mi, jak mam żyć” Michała Pola.

                                   Okładka książki Nie mówcie mi jak mam żyć

       Urodzony w 1953 roku na Wileńszczyźnie Kozakiewicz, dopiero w 1958 roku wraz z rodziną znalazł się w Polsce, gdzie przez wiele lat prześladowało go przezwisko ,,Rusek” ze względu na śpiewny, wschodni akcent. To jednak nie było największym problemem przyszłego mistrza. Największy, a zarazem najbardziej niebezpieczny wróg mieszkał w rodzinnym domu.
      Tyran-ojciec, który z błahego powodu, a najczęściej bez żadnej konkretnej przyczyny znęcał się nad żoną i trójką dzieci. (Najstarsza córka Kozakiewiczów zmarła, bo nie miał z nią kto pojechać do szpitala – ojciec przez tydzień nie trzeźwiał, a matka nie miała możliwości, aby dotrzeć do Wilna…).  Jak wspomina ,,Kozak”, byli bici za wszystko, czyli w zasadzie za nic: a to ojciec  wrócił zły z pracy, a to ktoś krzywo siedział na krześle, a to zadanie było rzekomo niestarannie odrobione… Wspomnienie okrutnego ojca do dzisiaj wywołuje u niego niepohamowany żal, przypomnienie ciężkich czasów, poczucie bezsilności. W jednym z wywiadów załamał mu się głos, popłynęły łzy i przyznał, że podczas  pisania książki autor,  Michał Pol, po tym, co usłyszał o ojcu mistrza,  przychodził do domu i potrzebował dwóch dni, żeby znowu ruszyć.
    Aż trudno uwierzyć, że mając despotę w domu, godzinę policyjną ,,od zawsze”, mnóstwo przemocy i bicia, udało się pokonać wszelkie przeciwności losu, wytrwać w ciężkich treningach i osiągnąć cel wszystkich sportowców – złoto olimpijskie.
A może – na przekór losowi – to była podświadoma reakcja, forma terapii, ucieczki od tego, na co nie miało się wpływu, co było poza zasięgiem chłopca, który niewiele mógł?
          Na treningi trafił zupełnie przypadkowo, odprowadzając starszego brata (Edmund Kozakiewicz -   lekkoatleta specjalizujący się w skoku o tyczce i dziesięcioboju, reprezentant kraju, zdobywca drużynowego Pucharu Europy w dziesięcioboju),  któremu nudziło się podczas prawie 12-kilometrowego spaceru na stadion – ojciec nie dawał mu pieniędzy na bilet, zresztą bardzo długo nie wiedział, czym synowie się zajmują, i poprosił Władka o towarzystwo.  Podczas pierwszego kontaktu z tyczką przyszły mistrz olimpijski usłyszał, że tyczkarza na pewno z niego nie będzie…  Obserwując brata i innych tyczkarzy, próbował, próbował, aż trafił na swoje pierwsze zawody… I tak się zaczęło. Był rok 1968.
 Jeszcze dużo ciężkiej pracy przed nim, a dopiero, jak sam mówi, ,,od momentu, jak ludzie o mnie usłyszeli, moje życie było przepiękne”.  Na pewno nie od razu usłane różami, ale coraz lepsze i wygodniejsze.
       Jednak nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być lepiej albo gorzej. Gdy spotkał kobietę swego życia, założył rodzinę,  zaczęły układać się sprawy sportowe, przyszła sława, ale zaczęły się problemy z działaczami. Czasy PRL-u nie były łatwe nie tylko dla zwykłych, szarych ludzi, ale także dla sław. Bezpodstawne dyskwalifikacje, wysyłanie na zawody sportowców z mniejszymi możliwościami, ale większym ułożeniem politycznym, próby szantażu ze strony działaczy PZPLA spowodowały, że w 1985 roku Kozakiewicz wraz z rodziną wyjechał z Polski. Miał to być roczny wyjazd, ale nagonka w kraju, fałszywe oskarżenia spowodowały, że został do dzisiaj w Niemczech,  gdzie pracuje w szkole jako nauczyciel sportu.
      Tak w wielkim skrócie przedstawia się historia jednego z najbardziej rozpoznawalnych polskich sportowców, spisana przez Michała Pola, opatrzona dziesiątkami zdjęć. Książka pisana lekko, czyta się ją z przyjemnością, może poza fragmentami opisującymi horror przemocy domowej, bo wtedy wzruszenie ściska za gardło i łzy same cisną się do oczu.
Czy warto sięgnąć po ,,Nie mówcie mi, jak mam żyć”?
    Oczywiście! To nie jest sucha autobiografia! To wspaniała opowieść człowieka, który optymistycznie patrzy na świat, okraszona mnóstwem anegdot, dokładnie opisuje prozę życia w Polsce w talach 70. i 80. Spotkamy tam nie tylko Władysława Kozakiewicza, ale także jego wielu przyjaciół i znajomych: Jacka Wszołę, Władysława Komara i innych. A co najważniejsze, miło spędzimy czas zanurzając się w atmosferę stadionów, zawodów i spokojnego już życia Mistrza, który kończy słowami: I wciąż mam w sobie siłę, energię i wolę, żeby przeć dalej. Jak najdalej.

Recenzję pisałam dla DKK Nakło

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz